Czeska szwajcaria, czyli na majówkę z 2,5 latką. Część I

Wybór tych gór był przypadkowy. Zastanawiałam się w kontekście majówki, gdzie jeszcze nie byliśmy, jeśli chodzi o najbliższych sąsiadów. Patrząc na mapę zainteresowało mnie co w zasadzie dzieje się w regionie, gdzie stykają się Polska, Niemcy oraz Czechy. I Google dało mi taką oto odpowiedź:


Po przejrzeniu pozostałych zdjęć uznaliśmy, że jest to miejsce godne zobaczenia i przystąpiliśmy do ustalania planu podróży. 

Szukaliśmy noclegu ze zwierzątkami, najlepiej agroturystyka. Znaleźliśmy noclegi U Lamy w Krásnej Lípie, blisko wszystkich atrakcji. Przeczytaliśmy recenzje, opinie, obejrzeliśmy zdjęcia i zdecydowaliśmy się zabookować 3 noce. Wyniosło nas to (bez wyżywienia) 649zł za 2 osoby dorosłe + dziecko. 



Najbardziej, poza lokalizacją, przekonały nas lamy i pies :) A wyszło z tego... ale o tym później.

Przemyśleliśmy kwestię tego, jak będzie zwiedzać najmłodszy uczestnik wycieczki i zainwestowaliśmy w wypożyczenie nosidła (100zł za 4 dni + 120zł kaucji) oraz zakup liny, uprzęży i karabinka (ok 120zł) do pieszych wycieczek wzdłuż urwisk i do brykania po kamieniach. 

Uznaliśmy też, że na miejscu będziemy jeść tylko obiady i przed wyjazdem zabraliśmy co było w lodówce + zrobiliśmy zakupy "kanapkowe" w Auchan (ok 88zł). Jako przekąskę zabrałam też domową granolę oraz zaoszczędziliśmy na miejscu kupując mleko sojowe w proszku (dla dziecka), zamiast w kartonie. Jest o wiele bardziej wydajne i komfortowe w transporcie. 
Do tego kaszka błyskawiczna zamiast owsianek, bo na miejscu jest mikforala, nie ma kuchenki.

Dzień 1

Wyjeżdżamy po 10:00. Zwykle podróżowaliśmy wieczorami, żeby mała zasnęła jakiś czas od rozpoczęcia podróży, ale tym razem chcieliśmy zobaczyć, czy damy radę już podróżować w dzień.

Przez pierwsze pół godziny oglądała świat za oknem i podśpiewywała, przez kolejną pozwoliliśmy jej obejrzeć bajkę dla maluszków ("Naucz się z Dino Dinozaurem"). Zrobiliśmy krótki postój na wc i przekąskę, po czym ruszyliśmy w stronę Niemiec, którędy prowadziła trasa. Córka na autostradzie zasnęła i spała do samej Krasnej Lipy, także podróż uznajemy za satysfakcjonującą dla wszystkich stron :)

Na miejscu krążymy po wąskich, czeskich uliczkach. Kiedy docieramy do pensjonatu okazuje się... że jest on tym, czym się zapowiadał, czyli pensjonatem z lamami. Ogródek jest wąskim, zamkniętym pasem zieleni a za domem jest błotnisty wybieg dla zwierząt. I tyle.
Po przemyśleniu sprawy uznajemy, że nawet nie ma się o co przyczepić, bo nigdzie nie było nic o agroturystyce czy ogrodzie, więc to były nasze osobiste wyobrażenia.

Psów widocznych na zdjęciu nie spotkaliśmy i nie słyszeliśmy ani razu, choć podobno są.Tyle że zawsze akurat poza domem.

Poza tym jednak wszystko wygląda bardzo przyjemnie: schludnie, utrzymane w stonowanej kolorystyce i z uroczymi figurkami oraz maskotkami, które córa porywa od razu do pokoju ;-)







Z radością zauważam półki podobne do tych, które mamy w pokoju dziecięcym, co ułatwia zorganizowanie montesoriańskiego kącika. Dziecko od razu rozumie kontekst i w tych miejscach kładzie sobie zabawki, bawi się i drzemie :)



Pokój jest zgodny z tym, co widzieliśmy na zdjęciach ze strony internetowej:


Mamy w nim lodówkę, talerze, sztućce, kubki, czajnik elektryczny, czajniczek do parzenia herbaty oraz suszarkę. Mamy też własną łazienkę gdzie, jak się okazuje, musimy sobie myć naczynia w mikrozlewie, jest też mikrowanna (tzw. "aneks wanienny" ;) ) w której my co najwyżej możemy wziąć prysznic, za to córa bawi się doskonale ;) Jest też mała suszarka na pranie. Wszystko z Ikei.

Na korytarzu jest dodatkowa lodówka, mikrofala, środki czystości, sztućce, talerze, kubki, gry planszowe, kartki i kredki. 

Po wypakowaniu rzeczy uznaliśmy, że poćwiczymy z małą chodzenie na linie i uprzęży po schodach, co niesamowicie ją bawiło ;-) 

Potem wybraliśmy się do centrum miasteczka na obiad. Nie ma większego wyboru: albo kebab, albo lokalny piwowar z częścią restauracyjną, oblężony w tym okresie przez turystów (widoczny na zdjęciu poniżej), albo restauracja w hotelu na wysokim poziomie (300 czeskich koron za dostęp do bufetu za osobę). Wybieramy piwowar


Budżetowo nie była to dla nas najlepsza decyzja. Za trzy obiady (z czego jedna porcja poszła do lodówki, bo dziecko nie przejadło) plus napoje zapłaciliśmy równowartość 100zł. Nawet nie mieliśmy się na co uskarżać, bo po przeliczeniu wyszło nam, że są to kwoty identyczne z tymi, które można znaleźć w polskich restauracjach w centrum miasta. 

No trudno. Postanawiamy w kolejnych dniach stołować się inaczej, pakujemy dziecko do nosidła i kierujemy na lokalny plac zabaw. Plac jest duży, dobrze wyposażony i brykają na nim zarówno czeskie, jak i polskie dzieci. Ma też zjeżdżalnię z niespodzianką, bo okazuje się, że z jednej strony nie jest to zjeżdżalnia, mimo iż taką przypomina. Musicie kiedyś sprawdzić sami ;-)




Zauważyłam też coś, co potwierdziło mi się podczas powrotu: w mieście jest cała masa dzieci pochodzenia... no właśnie. Jak napiszę "romskiego", to wiem już z doświadczenia, że rodowici Rumuni są urażeni. "Cygańskiego"? Jeszcze gorzej. Każdy niech wybierze, która nazwa mu pasuje, w każdym razie dzieci jest mnóstwo, siedzą dużymi grupami na ławkach, chodzą po mieście i robią wokół siebie sporo hałasu i zamieszania powiększającego się, gdy na horyzoncie pojawiają się rodzice. Zwiedzając okolice zauważyłam, że nie jest to odosobniona miejscowość, a raczej lokalna norma. 


Wieczór spędzamy rodzinnie na czytaniu książek, bawieniu się pluszowymi lamami, puszczaniu baniek i cieszenia się z ładnej pogody. 


Dzień II

Na wczoraj i na drugiego maja była zapowiedziana ładna pogoda a potem ma być różnie. Dlatego postanowiliśmy zrobić najdłuższą z tras.

Wstajemy na spokojnie, jemy śniadanie, bawimy się i postanawiamy wyjechać ok 10:00. Ale w międzyczasie idę zapytać, czy jest jakakolwiek szansa na kontakt z lamami. Z pomocą Google Translatora gospodyni wyjaśnia, że jest to zbyt niebezpieczne dla dziecka, ale że zostawi nam wiadro pełne suchego chleba, którym możemy nakarmić przez płot zwierzęta.

Chwilę później jestem już z ubranym dzieckiem na dole a wiaderko faktycznie stoi i czeka :) Lamy przywołuje się gwizdaniem, niemniej szybko połapały się z czym przyszliśmy, więc przybiegają same. Córka jest zachwycona!

Wymówienie słowa "lama" było jednak ponad jej siły i oba zwierzaki zostały ochrzczone mianem "Mania" ;-)



W międzyczasie kupuję w lokalnej piekarni chleb i płaską bułeczkę z kminkiem (pycha!). Coś mi się nie zgadzało w koronach i jak później policzyłam - wyszło mi za jedno i drugie łącznie 10zł. Chleb w smaku wyborny, czyli jednym słowem wpadłam na piekarnię rzemieślniczą. 
Wedle przypuszczeń w lokalnym sklepie spożywczym chleb kosztował coś ok 3zł i nie był aż tak wyborny, za to przystępny finansowo.

Jedziemy do dzikiego wąwozu (Divoka Souteska). Na miejscu płacimy za cały dzień parkingu ok 15zł i lawirujemy między autobusami pełnymi polskich turystów. 
To już nam coś powinno powiedzieć o pewnym miejscu na trasie, ale jeszcze na to nie wpadliśmy...

Oprócz tego, że na parking można dojechać samochodem, to jeszcze krąży tam jakaś kolejka, ale nic o niej osobiście nie wiem. Złapałam ją tylko na zdjęciu.


Po ostatnich preturbacjach w Górach Złotych trochę bałam się, jak dziecko zareaguje na nosidło, ale jak tylko je zobaczyło, zaczęło podskakiwać z radości, pokazywać paluszkiem i oznajmiać wszem i wobec, że ona chce tam siedzieć. Byliśmy pozytywnie zaskoczeni :)



Ruszyliśmy przed siebie co jakiś czas zdejmując córkę na jej wyraźne życzenie i puszczając przed sobą w asekuracji na linie, co wzbudzało żywe zainteresowanie turystów. Raczej pozytywne w takim sensie, że albo kiwali głowami ze zrozumieniem, albo byli rozbawieni, nikt natomiast nie podjął się wyrażania wprost jakiejś krytyki.

Widoki, jak zwykle w tych rejonach, nas nie zawiodły:







Co a rusz przechodzi ktoś z psem, co nie umyka uwadze najmłodszej uczestniczki wyprawy. Najchętniej do każdego by podeszła i każdego pogłaskała, co łagodnie, ale stanowczo stopowaliśmy. Inaczej nie byłoby szans ukończyć szlaku przed końcem dnia ;)

On sam jest bardzo wygodny, choć niekiedy wózek dziecięcy miałby trudności z przejechaniem. Lepiej zabrać nosidło.

Wygrzani słońcem, zachwyceni widokami i odprężeni dochodzimy do przeprawy łódkami.
I tu dotarło do nas to, czego nie zauważyliśmy na parkingu.

Tłumy.



Tłumy...



...tłumy turystów...

...a na łódce 26 miejsc. Łódek jest trzy. Każda płynie 15 minut i wraca 15 minut. Podobno. 

Pobiliśmy wszystkie rekordy: cierpliwości, nie marudzenia, jak i nasza córka przeszła samą siebie, wytrzymując bite 1,5 (!!!) godziny bez większych skarg. Zdążyliśmy się w tej kolejce zapoznać z innymi Polakami, zaprzyjaźnić, zdumieć Niemców częstym używaniem słowa "opa" (w sensie "na kolanka", po niemiecku na to inne znaczenie ;) ) i zwątpić kilkukrotnie w nasze zdolności matematyczne przy liczeniu, ile czasu będziemy czekać.

Całość przeprawy jak dla mnie wyniosła grubo poniżej 15 minut. Albo ich nie odczułam. Ledwie wsiedliśmy, a już wysiadaliśmy. 1,5h czekania na przepłynięcie ok 250 metrów. Gdyby nie zadowolenie dziecka z przygody i ładna pogoda to wyszłabym sama z siebie...




Po drugiej stronie decydujemy o zmienieniu przebiegu trasy wycieczki. Mieliśmy iść w stronę kolejnego przepływu. Chyba nie muszę dodawać, że większość ludzi z tej opcji zrezygnowała. Zamiast tego udajemy się w kierunku Bramy Pravčicka. 

W połowie trasy zmieniam męża i robię kondycję niosąc pociechę w nosidle (nie polecam, jeśli nie ćwiczycie niczego na co dzień - u mnie nie jest to wysiłek ponad możliwości). Dochodzimy do schroniska, gdzie jest o połowę (!) taniej i smaczniej, niż w piwowarze w Krasnej Lipie. 
Mąż idzie na obiad. Dziecko tego dnia obiadem gardzi na rzecz przekąsek, więc nie chce skorzystać, natomiast od razu po wejściu zauważa bardzo istotną, estetyczną i baaaardzo na tej trasie dzieciom potrzebną rzecz.

Plac zabaw :)





Jak głosi tabliczka - wszystko z rządowych, dobrze wykorzystanych pieniędzy :)

Po odpoczynku ruszamy dalej. Dziecko w połowie zaczyna grymasić i zapada w drzemkę. Patrząc na zegarek zaczynam wątpić, czy wytrzyma dojście do bramy, ale postanawiamy spróbować. Mijamy drogę, do której dojeżdżają autobusy i przystanek zapchany turystami. W niemałym towarzystwie przemierzamy szlak, aż uznaję, że teraz ja wymagam przerwy na wzięty ze sobą obiad. Córka w tym czasie rozbudziła się, żąda sznura, całkiem sprawnie wymawia słowo "uprząż" i idzie zdobywać swoją pierwszą skałę, roboczo nazwaną przez jej ojca: pieluszkową kopą ;-)



 W końcu docieramy pod wspomnianą bramę, wymieniamy pełne uznania uwagi dotyczące jej naturalności, wielkości i piękna ogólnego, robimy kilka pamiątkowych zdjęć i w nogi i schodzimy na parking.




Trasa w dół leci nam szybko, dziecko rozgląda się z nosidła, podczas gdy mnie włącza się typowa dla pewnego etapu podróży wiara we własną nieśmiertelność i szturmem biorę kolejne metry w dół.

Gdzieś tak pięć minut przed parkingiem nieśmiertelność mi się skończyła, ale doszłam do samochodu, zapakowałam dziecko do samochodu, gdzie od razu padło i zasnęło (po 17...wiecie, czym to się skończy...) a my wróciliśmy na kwaterę, gdzie zaskoczyło nas dużo samochodów na polskich rejestracjach. Okazało się, że 2 maja dojechała reszta gości. 

Wieczór spędzamy na odpoczywaniu, czytaniu bajek, wspólnej zabawie aż o 21 wszyscy idą spać.

Anna

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Instagram